czwartek, 27 października 2016

Czarne dziury w ludzkiej duszy (Charles Burns "Black Hole")

Piotr Kletowski
("Projektor" - 5/2016)
Nie tak dawno strona internetowa IndieWire opublikowała listę niezrealizowanych projektów Davida Finchera – twórcy niezapomnianych filmów takich jak „Siedem”, „Fight Club”, „Panic Room”, czy ostatnio „Zaginionej dziewczyny”. Wśród rozlicznych, zarzuconych z różnych względów produkcji była filmowa adaptacja noweli graficznej Charlesa Burnsa „Black Hole” – „Czarna dziura”.

Ten tworzony na przestrzeni 10 lat, drukowany przez wydawnictwo Fantagraphic Books komiks, stanowi dziś żywą klasykę amerykańskiej literatury obrazkowej, nęcąc swą wizualną i intelektualną potencją kolejne generacje artystów, nie tylko parających się kinem. Ponowne, polskie wydanie komiksu Burnsa (pierwsza edycja rozpłynęła się wśród miłośników komiksów jak poranna mgła), dokonane przez nieocenioną Kulturę Gniewu jeszcze raz pozwala dotknąć fenomenu Black Hole – być może najbardziej poruszającej wizji apokalipsy w całej amerykańskiej kulturze popularnej (a że w Ameryce nie ma innej, więc śmiało można napisać – w całej amerykańskiej kulturze). Burns przenosi nas do późnych lat 70., do Seattle, gdzie dogorywa seksualna rewolucja napędzana przez wszechobecne narkotyki. Śledzimy losy grupy nastolatków, którzy padają ofiarą tajemniczej plagi, roznoszonej przez kontakt z płynami ustrojowymi (zwykle podczas uprawiania seksu). Ciała bohaterów przybierają dziwne, gadopodobne formy, powodują, że dotknięci „chorobą” ludzie gromadzą się w miejscach odosobnienia, by czekać na swój kres.

Choć mamy tu do czynienia z bohaterem zbiorowym, wokół czterech postaci: wrażliwej nastolatki Chris, jej niewiernego chłopaka Boba, obdarzonej ogonkiem zmysłowej malarki Elisy zwana przez swą anomalię „Królową Jaszczurów” i zafascynowanym jej seksualnością Keithem oscyluje fabułą komiksu, bo ta czwórka bohaterów symbolizuje całe pokolenie „sex, drugs and rock’n’roll”, płacące najwyższą cenę za „zdobycze” czasów „Flower Power”. Ale dzieło Burnsa dalekie jest od prostego moralizatorstwa, posługującego się figurą plagi jako prefiguracji choroby AIDS (przez konserwatywną propagandę określaną jako „kara” za rozpasaną seksualność). Opowieść Burnsa wpisuje się bowiem we wciąż żywy, charakterystyczny przede wszystkim dla modernistycznej formacji kulturowej wątek, rozpatrujący miłość, także, a zwłaszcza miłość fizyczną, jako rodzaj choroby – z jednej strony wyniszczającej cieleśnie i duchowo człowieka – lecz z drugiej strony w jakiś sposób wyzwalającego człowieka, nie tylko z okowów narzuconych mu przez kulturę, społeczeństwo i cywilizację, ale przede wszystkim z własnych – psychicznych i fizycznych ograniczeń.

Innymi słowy miłość jako choroba, przynosi człowiekowi destrukcję, ale i samopoznanie, odsłaniające w nim to, co najistotniejsze. Te charakterystyczne dla Tomasza Manna, Fryderyka Nietzschego, czy Arthura Schnitzlera obsesje odnajdujemy w wielowymiarowym komiksie Burnsa, przenoszącego rozterki Franka Castorpa z „Czarodziejskiej góry”, czy Filozofa z „Poza dobrem i złem”, na przedmieścia Seattle lat 70., wkładając je w enturaż hipnotycznego horroru sf, z turpistycznymi, lecz na swój sposób fascynującymi (monochromatyczna kreska Burnsa świetnie buduje ponury, lecz na swój sposób piekielnie zmysłowy świat przedstawiony opowieści) obrazami kopulujących, przepoczwarzających się ciał, zmierzających do zagłady, choć jednocześnie otwierających się na samopoznanie. 

Jest więc „Black Hole” nie tyle umoralniającą opowieścią (choć na upartego i tak można ją odebrać), ale wieloznaczną, odsłaniającą cielesny (ale prowadzący do duchowego wymiaru – tutaj mającego kształt biblijnego Raju Utraconego, skażonego przez demona przybierającego postać węża, do którego powrót – podobnie jak jego utrata – wiedzie przez grzeszny, seksualny upadek) wymiar ludzkiej egzystencji. Ciekawe byłoby zapewne obejrzeć filmową wersję arcydzieła Burnsa, choć myślę, że bardziej od Davida Finchera do tej roboty nadawałby się jego imiennik – David Cronenberg – twórca „body-horrorów”, takich jak „Dreszcze”, czy „ExistenZ”. Jednak z drugiej strony wątpię by udało się przekazać całe bogactwo labiryntowej, „wężowej” struktury komiksu Burnsa na dużym ekranie.

Kijów w „dymkach” ("Komiks wierszem po ukraińsku")

Artur Wabik
("Projektor" - 5/2016)
Komiksowe adaptacje poezji, nazywane niekiedy poemiksami, zawsze wydawały mi się nieco ryzykownym przedsięwzięciem. Wszak istotą komiksu – zgodnie z jego najpopularniejszymi definicjami – jest sekwencyjność, zaś utwory poetyckie są jej bardzo często pozbawione. Z tej perspektywy połączenie obu gatunków musi budzić podejrzliwość.

„Komiks wierszem po ukraińsku” to antologia zbierająca szesnaście finałowych prac ubiegłorocznej edycji konkursu „Komiks Wierszem”, organizowanego od trzech lat przez wrocławskie „Biuro Literackie”. Inicjatywa dobrze wpisuje się w ofertę wydawnictwa, którego najbardziej prestiżową serią są „Antologie poetyckie”, prezentujące autorskie wybory wierszy poetów z różnych krajów. Jak piszą organizatorzy: Dwie poprzednie edycje konkursu „Komiks wierszem” były dla nas nie lada zaskoczeniem – zadziwiająca była duża ilość i wysoka jakość zgłoszonych prac. Stąd jak sądzę decyzja o kolejnej edycji, tym razem skupionej na poezji ukraińskiej. 

Przewodniczący jury konkursu „Komiks wierszem”, Marcin Sendecki, zaproponował uczestnikom do wyboru niemal sto utworów ukraińskich poetów. Na konkurs wpłynęło kilkadziesiąt prac z Polski i Ukrainy. Jury: Sebastian Frąckiewicz, Krzysztof Ostrowski i Marcin Sendecki przyznało trzy równorzędne pierwsze nagrody: dla Edyty Bystroń za komiksową adaptację wiersza „Bożonarodzeniowe naśladowanie Żadana” Jurija Izdryka, Uladzimira Pazniaka – „Kijów w maju” Dmytra Pawłyczki oraz Agnieszki Sozańskiej – „Marzec” Marjany Sawki. Wyróżniono Annę Krztoń za komiks według wiersza „Chłopiec z jaskini teszyk-tasz” Jewhena Brusłynowskiego.

Przyjrzyjmy się nagrodzonym komiksom: wszystkie trzy prezentują przyzwoity poziom, jednak żaden z nich do końca mnie nie przekonuje. W pracy Bystroń kompozycja plansz i pojedynczych kadrów jest bardzo sprawna. To także jedyny wśród nagrodzonych, stricte sekwencyjny komiks (przy czym trzeba przyznać, że sprzyjał temu klarowny tekst Izdryka). Nie trafia do mnie jednak kreska autorki i pomysł z selektywnym nakładaniem kolorów, wskutek czego komiks wydaje się niedokończony.

Charakterystyczne dla ukraińskiego komiksu offowego ilustracje Pazniaka prezentują się atrakcyjnie, ale ze względu na dużą ilość detali, stłoczonych na małej przestrzeni, nadają się w moim odczuciu bardziej na plakaty. Zapewne lepiej prezentowały się na wystawie pokonkursowej, niż w samym albumie. Warto przy tym nadmienić, że poemiks zwany jest czasem małym plakatem, ponieważ korzysta ze sposobów rozmieszczania tekstu wypracowanego przez plakat. Niestety, tego akurat w komiksie Pazniaka nie widać.

Z kolei ilustracje Sozańskiej przywodzą na myśl książkę dziecięcą i tam, jak sądzę, sprawdziłyby się najlepiej. Zamknięcie fragmentów tekstu w polach wystylizowanych na komiksowe dymki, w sytuacji, kiedy są to kwestie z offu, jest zupełnie niepotrzebnym zabiegiem. Sozańska, która jak sama przyznaje w nocie biograficznej dopiero niedawno zainteresowała się komiksem, musi chyba jeszcze trochę oswoić się z tym medium.

Na tym tle bardzo dobrze wypada wyróżniony przez jury, krótki, bo zaledwie dwuplanszowy komiks Krztoń. Cała adaptacja to w zasadzie tylko dwie pełnostronicowe ilustracje, będące w ścisłej relacji kompozycyjnej. Kreską i barwą autorka wpisuje się w bieżące trendy wydawnicze, nie odstając od debiutantów z rynku anglosaskiego, jak np. Nick Edwards (“Dinopopulus”, Blank Slate Books 2012), czy Donya Todd (“Death and the Girls”, Blank Slate Books 2013).

W posłowiu do albumu Sebastian Frąckiewicz pisze, że podczas dwóch poprzednich edycji konkursu wytworzyło się u uczestników dziwne przekonanie o tym, jak powinien wyglądać dobry komiks wierszem. „Dziwne” rozumiem jako „nie do końca trafne”. Nie sposób nie zgodzić się z Frąckiewiczem, że większość prac jest do siebie zbliżona sposobem narracji i budowania napięcia między słowem a obrazem. Poza tym publikacja „Biura Literackiego” przypomina wszystkie inne antologie konkursowe, do których przez lata przyzwyczaili nas wydawcy, z organizatorami Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi na czele.

sobota, 23 lipca 2016

Czy Strudbrugg pamięta Klepsydrawa? („Azymut” Wilfrid Lupano - scenarzysta i Jean-Baptiste Andréae - rysownik)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2016)
Mam na półce „Księgę wynalazków, przemysłu i rzemiosła” z połowy dziewiętnastego stulecia z pięknie cyzelowanymi rycinami, stare wydanie „Podróży Guliwera”, książki Julesa Verne’a z genialnymi ilustracjami Daniela Mroza, tom esejów postmodernistycznych. To wszystko kieruje wyobraźnię ku komiksowej serii „Azymut” Wilfrida Lupano (scenarzysta) i Jeana-Baptiste’a Andréae (rysownik). 

Pierwsze trzy tomy cyklu to komiksy kompletne – inteligentne, wykorzystujące tropy i chwyty literackie, skonstruowane zgodnie z wyznacznikami współczesnej popkultury, mistrzowsko rozrysowane. Autorzy – to widać – bawią się formą i treścią, tworzą gotowy scenariusz (i storyboard) – nie tyle animacji – co serialu fabularnego. Krótkie epizody, stopniowo spajające fabułę, fragmentaryczne odsłonięcie prawdy i niejednoznacznych motywacji bohaterów, przerwanie akcji w najciekawszym momencie (a w przeciwieństwie do serialu na kolejny tom trzeba czekać dwa lata), to wszystko elementy filmowego rzemiosła. Scenarzysta stosuje często chwyty retoryczne – retardację i introspekcję, w narrację komiksową wplata elementy innych gatunków literackich – dziennika pokładowego, dokumentu (pseudo-)naukowego, bajki i przede wszystkim mitu, bo cała opowieść zbudowana jest na kulturowych archetypach. 

Zacznijmy od tytułów, które odbiorcę wciągają w swoistą grę – tom pierwszy „Poszukiwacze zaginionego czasu” odsyła zarówno do filmu Spielberga jak i opus magnum Marcela Prousta, drugi „Niech piękna zdycha” do trawestacja klasycznego dzieła Claude’a Chabrola „Niech bestia zdycha”, trzeci „Antropotamy Nihilu” wciąga w lingwistyczną zabawę neologizmami (nihil-izm, Nil – Nihil) o znaczeniu w pełni ujawnionym dopiero w zderzeniu z warstwą rysunkową zeszytu; akronimami, na których budowana jest tkanka językowa opowieści (wspaniale przetłumaczona przez Wojciecha Birka). Idziemy do wklejki – znajdują się na niej kolejne hasła z „Encyklopedii chronoskrzydłych”, fantastycznych stworzeń zaludniających wyimaginowany świat komiksu – owadów, ryb i ptaków chronoskrzydłych (z odgrywającymi ważną rolę Dawnotemu i Klepsydrawem). Narysowany w stylistyce szkiców Leonarda, lecz przede wszystkim leksykonów wiktoriańskich wprowadza nas w sam środek, oko cyklonu autorskiej inspiracji. 
Mit, wiktoriańska literatura, steampunk, Jules Verne i Jonathan Swift. W absurdalnie groteskowej formule, znanej z przygód Guliwera, pióra tego ostatniego. Do tego, podszyte raz groteskowy, raz subtelnym erotyzmem kultury Orientu. Zaczynamy tworzyć sobie obraz świata przedstawionego. Andréae cyzeluje biomechanikę zwierząt, elementy scenografii, dziwaczną maszynerią, lecz przede wszystkim delektuje się obrazowym, wysmakowanym modelem kobiecego ciała. Czasem jego rysunki tworzą prawie masochistyczny wizerunek seksualności (przywołujący skojarzenia z III Rzeszą), jak w scenach z totalitarnego państewka Tycistanu, gdzie malusieńcy żołnierze stoją na gigantycznych platformach w kształcie damskich nóg opiętych kabaretkami.
W krainach, gdzie nagle oszalała, a zasadzie zaczęła swobodnie krążyć geograficzna północ (głównie za sprawą miłosnych wariactw Bieguna Północy czyli królika sprowadzonego wprost z kart „Alicji…” Lewisa Carolla) zaczyna dojrzewać wojna. Trudno powiedzieć czy mitycznych siedmiu królestw (to nie George R.R. Martin jest wynalazcą tego konceptu), bo na razie poznaliśmy pięć. Ale nie to jest osnową historii. Jest nią odwieczne poszukiwanie – tu znów topos wędrowny – przez człowieka nieśmiertelności, symbolizowanej przez odnalezienie („rozbicie”) Banku Czasu.
Z wojny – poza paroma cokolwiek ekscentrycznymi władcami – cieszy się tylko Baron Smutek, prefiguracja Drakuli z powieści Brama Stokera. Żyjący na tajemniczej latającej wyspie, do której uciekinierzy docierają balonem. Ta jedna scena pokazuje jak spoił Lupano wiktorianizm (wampiryzm) z Vernem (awiacja) i Swiftem (wyspa Laputa, choć można też przywołać Bespinę Lando Calrissiana z „Gwiezdnych wojen”). 
Motyw tułaczki, wiecznej podróży i przygody pozwala autorom nakreślić galerię surrealistycznych postaci – głównej (jak na razie) postaci femme fatale Aiszy (Mani Ganzy, zołzy itd.), pechowego żeglarza hrabiego Le Perene’a, majora Orestesa Pikota, profesora „chronoskrzydlii” Arystydesa Brelokinta i malarza depresjonisty Eugeniusza. Nie trzeba dodawać, że każdy z nich, na przemian kocha i nienawidzi piękną Manię. Jako „pomocnicy” – zgodnie z kanoniczną wersją każdej bajki magicznej, sformułowaną przez Proppa – występują przemądrzałe, filozofujące, użyteczne w różnych zawodach dziwoczki, wykluwające się z jaj Klepsydrawa. Terry Pratchett – również jeden z patronów cyklu – nie powstydziłby się tej humorystycznej galerii.
Na koniec łyżka dziegciu – czwarty tom ukaże się w 2018 r. Wypada tylko jak nieśmiertelne antropotamy (znacznie sympatyczniejsze od cierpiących na wieczną demencję swiftowskich Struldbruggów), chronione przez plemię krwiożerczych wegetarian leniwie położyć się w wodzie i czekać. 

Frywolne zabawy z mitologią (Joann Sfar i Christophe Blain „Sokrates Półpies”)

Artur Wabik
("Projektor" - 3/2016)
Tytułowy bohater komiksu Joanna Sfara i Christophe’a Blaina „Sokrates Półpies” jest psem Heraklesa, syna Zeusa, który wedle mitologii był półbogiem. Sam zaś wywodzi swój rodowód od psa Zeusa, co w jego mniemaniu czyni go półpsem – w połowie psem, a w połowie filozofem. 
Choć uważa się za wnikliwego obserwatora i znawcę ludzi, częściej do głosu dochodzi jego psia natura, która każe mu spać, szczekać lub biegać w kółko bez wyraźnego celu. Ze zwykłych psich zajęć unika w zasadzie tylko aportowania, które najwyraźniej uważa za uwłaczające. Jak każdy pies kocha swego pana i nie ustaje w wysiłkach, aby uczynić z niego subtelnego filozofa. Herakles jednak woli męskie opowieści z akcją, bijatykami i miłością w tle, a psa najchętniej wykorzystuje do wyrywania dziewczyn.
„Sokrates Półpies” zaczyna się dosyć niewinnie. Przemądrzały zwierzak początkowo przypomina nieco swojego kuzyna, „Kota Rabina”, który też potrafi mówić i ma skłonności do filozofowania. Na tym jednak kończą się podobieństwa, a oba tytuły autorstwa Joanna Sfara należy raczej stawiać na dwóch krańcach półki. O ile w „Kocie Rabina” na pierwszy plan wysuwają się rozważania filozoficzne i teologiczne, o tyle głównym tematem „Sokratesa Półpsa” jest człowiek i jego emocjonalność. W miarę rozwoju fabuły pojawia się coraz więcej wątków erotycznych, a całość skręca w kierunku komedii. Trzeba przyznać, że czyta się to doskonale, zaś rysunki Christophe’a Blaina wnoszą ożywczy powiew do narracji Sfara.
Pomimo, że fabuła „Sokratesa Półpsa” osadzona jest w antycznym sztafażu, to psie obserwacje są zaskakująco aktualne i z powodzeniem można odnosić je do czasów współczesnych. Trzeba jednak pamiętać, że helleńska wizja miłości jest dosyć frywolna i może nie przystawać do obowiązującej w Polsce katolickiej obyczajowości. Na wszelki wypadek napiszmy to wyraźnie: komiks jest skierowany do czytelników dorosłych. Niektóre dialogi mogą okazać się ryzykowne także w innych kręgach. Uległość dostarcza nam wstydliwej, ale bardzo intensywnej rozkoszy – deklaruje w imieniu wszystkich kobiet jedna z bohaterek komiksu. Nie jestem pewien, co na to powiedzą feministki. Za to wraz z pojawieniem się w opowieści Odyseusza ubaw będą mieli wszyscy geje.
Wydany przez „Wydawnictwo Komiksowe” album zbiera trzy pierwsze tomy przygód Sokratesa, wydane pierwotnie na rynku frankofońskim przez wydawnictwo „Dargaud” w latach 2002-2009. Mniej więcej w tym samym czasie Joann Sfar pracował intensywnie nad pierwszymi pięcioma tomami serii „Kot Rabina” (2002-2006). Wydaje się więc, że „Sokrates Półpies” miał być pierwotnie humorystyczną odskocznią od słynnego tytułu, zaś dopiero z czasem wyewoluował w osobny byt. Przypuszczam, że punktem wyjścia do scenariusza były ścinki dialogów kota, zbyt kąśliwych, aby Sfar mógł zamieścić je w głównej serii. Z pomocą przyszedł mu wieloletni przyjaciel, Christophe Blain (m. in. „Kroniki Dyplomatyczne”), który podjął się rysowania Sokratesa.

Cytrynowy płaszcz Nerona (Sienkiewicz w polskim i światowym komiksie)

Paweł  Chmielewski
("Projektor" - 3/2016)
Sienkiewicz – ten Homer drugiej kategorii, Dumas Ojciec pierwszej klasy pisał Gombrowicz w „Dziennikach” – wielbiony nie tylko w „pasie biblijnym” na południu USA i wśród miłośników „historycznej fantastyki” w Chinach, był admiratorem westernu i paperbacków. Potrafił – jak niewielu polskich pisarzy – swobodnie żonglować stylami, figurami, nurtami literackimi – tradycją walterscottowską, ukraińską powieścią poetycką, pamiętnikami Sarmatów. 
Stworzył nie tylko fenomen, ale i kręgosłup polskiej popkultury. Pisał doskonałe scenariusze, zanim powstały pierwsze filmy. Dziś byłby postmodernistą i producentem seriali lub twórcą komiksów.

Sprzysiężenie sześciu
Wyraziste kreacje, jednoznaczny rys psychologiczny postaci pozytywnych i umiejętność tworzenia „czarnych charakterów”, które stają się figurami fascynującymi, ulegającymi przemianie – często według określonego schematu, prawie jak u lorda Byrona – są atutem historii sienkiewiczowskich, doskonałym materiałem dla autorów adaptacji komiksowych i rysowników. W tym skróconym – z konieczności – opracowaniu, postaram się, dość szkicowo, pokazać kilkanaście, może kilkadziesiąt wersji „opowieści z dymkiem”, inspirowanych prozą autora „Krzyżaków”.
Zacznijmy od anegdoty: podobno Edward R. Murrow (dziennikarz znany z relacji z wyzwolenia Buchenwaldu, słynnego „Good night, and good luck” i uratowania Ameryki przed szaleństwem McCarthy’ego) określając kulturowe dziedzictwo większości stanów, stwierdził, że składają się na nie trzy książki stojące na każdej półce – Biblia, „Ben Hur” (1880) Lewisa Wallace’a i „Quo vadis” (1896) Henryka Sienkiewicza. Piętnaście lat temu powstał w Kielcach komiks, który jest – jak dotąd – najobszerniejszą obrazkową wersją prozy sienkiewiczowskiej. Stworzoną według amerykańskiego modelu – kilka osób pracowało nad tym samym projektem, komiks ukazał się (nakładem Kolporpress) równolegle z ekranizacją Jerzego Kawalerowicza, nie był pojedynczym albumem, ale edycją dwuzeszytową (tu już wkracza nowoczesna strategia ekonomiczna).
Autorem rysunków jest Jerzy Ozga (z charakterystycznym budowaniem konturu i mimiki postaci wielokrotną siatką kresek), okładki, inspirowane malarstwem akademickim wykonał Janusz Ordon, dokumentacja historyczna i artystyczna oparta m.in. na obrazach Szermentowskiego i Stachiewicza – Andrzej Rębosz, adaptacja powieści (mnie najbardziej szkoda świetnie poprowadzonej, w formie epistolarnej, sienkiewiczowskiej ekspozycji) – Jarosław Miarka, storyboard, kolor – Grzegorz Majcher i Jacek Rzodeczko.
Już początek na Forum Romanum, dzięki rysunkowi Ozgi, to opowieść przywołująca „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona lub słynną śnieżną scenę pogrzebu Marka Aureliusza z filmu Anthony’ego Manna. Bohaterowie są pobrużdżeni, zmęczeni, zmięci. To nie jest świat młodych legionistów i patrycjuszy, to Rzym przedwcześnie podstarzałych młodzieńców. Mamy tu ciemność, szarość, zmianę barwy w zależności od pory dnia – wystarczy przywołać scenę wschodu słońca na tarasie w willi Nerona, gdy kolejne kadry odtwarzają nam gwałtowne metamorfozy i wysycenie kolorów o poranku. Kreska oddaje klimat powieści Sienkiewicza, lecz ważny jest ten drobny detal, trochę groteskowy, dodany przez rysownika jako rodzaj obrazkowego podpisu. To, chociażby w pierwszych scenach, ręka Winicjusza na temblaku. Nieobecna w książce, ale przydająca indywidualizmu opowieści.
Różnicowanie i zindywidualizowanie historii dostrzegalne jest w kreacjach postaci. Ursus to stary, siwowłosy wojownik, jakiego nie było w żadnej wersji „Quo vadis” (pomijając jeden kadr z adaptacji hiszpańskiej, gdzie rysownikowi mieszały się kolory i z jasnowłosego opiekuna Ligii nagle zrobił srebrnowłosego). W całym komiksie dwie osoby kradną show. To Chilon Chilonides i cezar Neron. Nawet nie Petroniusz, który wyrasta w pierwowzorze powieściowym ponad głowy tłumu. Oto właśnie siła obrazu. Kielecki „Quo vadis” sprzedał się w nakładzie (?), tu opinie są sprzeczne – od kilkunastu do ponad pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Czasem można go kupić w znośnej cenie na aukcjach allegro. Doczekał się też pirackiej wersji wydrukowanej na Słowacji.
Szóstka lubi Sienkiewicza. W steampunkowej, zabawnej, mistyfikacyjnej wersji „Nowych przygód Stasia i Nel” wraz z albumem „Pierwsza brygada” (2005-2007) występuje szóstka bohaterów: Józef Piłsudski, Staś Tarkowski, Kali, Andrzej Korczyński, Jerzy Bohatyrowicz i Stanisław Wokulski. Ten superzespół (stworzony przez Tobiasza Piątkowskiego, Rafała Bąkowicza, Krzysztofa Janicza i Krzysztofa Wyrzykowskiego) pojawił się na łamach wystylizowanego na początek ubiegłego wieku czasopisma „Piechur” (fikcyjnego), autorem scenariusza miał być sam Henryk Sienkiewicz, rysunków Kamil Mackiewicz (postać autentyczna, twórca gazetowych pasków „Ogniem i mieczem czyli przygody szalonego Grzesia” z 1918 r., drukowanych w „Szczutku”), dodano posłowie Adama Ruska (znawcy, krytyka i monografisty polskiego komiksu prasowego), a postaci umieszczono w odnowionych kontekstach, prowadząc nie tylko dekonstrukcję polskiej klasyki pozytywistycznej, ale i czerpiąc z pomysłów Allana Moore’a.

..jak ukraść komuś krowę...
Jedną z najbardziej zaskakujących figur sienkiewiczowskiego uniwersum – w adaptacjach komiksowych – jest Kali. We wspomnianych „Nowych przygodach…” nosi dredy. Hiszpan Jose Grau (o nim trochę później) ubrał 
go w czerwoną galabiję i czapeczkę, które upodobniają go raczej do drobnego kupca sprzedanego za długi. U Czechów jest najpierw zabiedzonym i autentycznie wdzięcznym Stasiowi poddanym, by potem, trochę obok intencji pisarza, wejść w rolę Shaki Zulu.

Jest w tym gronie realizacja kuriozalna. Niestety polska. To „W pustyni i w puszczy” z 1990 r. (adaptacja Jacek Dąbała, rysunki Tomasz Wilczkiewicz). Wprawdzie poprzedzono ją entuzjastycznym wstępem prof. Lecha Ludorowskiego (wydawca „Studiów sienkiewiczowskich”), w którym wspomniano m.in. brazylijską historię obrazkową o przypadkach Stasia i Nel, przygotowaną w 1955 r. przez Józefa Górala z rysunkami Filipa Dachowskiego dla polskiej młodzieży w Kurytybie, ale ten tekst niczego nie ratuje. Na rysunkach Wilczkiewicza Kali cierpi na notoryczny wytrzeszcz, a niestaranność „maziania”, aż narzuca pytanie, gdzie autor się tak spieszył. Wiele kadrów jest najzwyczajniej brzydkich, przedmioty i szczegóły giną w trakcie opowieści. I ten wytrzeszcz. Niestety nie tylko Kalego. Nie wiem dlaczego Staś wygląda jak motyl Emanuel z czeskiej dobranocki. Z profilu. Sam komiks zmiażdżył zresztą i posypał solą – jak Rzymianie Kartaginę – Wojciech Birek w swoim artykule o ilustracjach i komiksach polskich na podstawie „W pustyni i w puszczy”.
11 lat po Dąbale i Wilczkiewiczu przygodami Stasia i Nel zainteresowali się scenarzysta Rafał Skarżycki i rysownik Wiesław Dojlidko. Komiks ukazał się niedługo po adaptacji powieści (drugiej w historii polskiego kina) dokonanej przez Gavina Hooda. W odróżnieniu od poprzedników, ten tom, jest malarski, dopracowany, dominuje zmienność i płynność kadrów, obraz opowiada wymiennie z tekstem i sugeruje zmiany miejsca oraz czasu akcji. Odbiór komiksu był niejednoznaczny, warsztat i umiejętność budowania szczegółu (maszyny, architektura, etnograficzne realia) Dojlidki wzbudzała podziw, ale sugerowano również brak doświadczenia w budowaniu narracji komiksowego obrazu. W porównaniu do Dąbały i Wilczkiewicza to był jednak skok jakościowy.

Ameryka i Kozacy
Młody Henryk Sienkiewicz jest bohaterem jednej z pięciu części cyklu „Polscy podróżnicy” (obok m.in. Ignacego Domeyki i Sygurda Wiśniowskiego) z 1988 r. Tekst, oparty w znacznym stopniu na „Listach z podróży do Ameryki” napisał Stefan Weinfeld, rysunki są autorstwa ucznia Grzegorza Rosińskiego – Marka Szyszko. Graficznie zeszyt prezentuje się bardzo ładnie, dla zorientowanych w twórczości Sienkiewicza interesujące są motywy i historie, przetworzone następnie i wplecione w tkankę fabularną opowiadań amerykańskich. Choć oczywiście historię latarnika Sielawy (zmieniając mu lekturę Kaczkowskiego na Mickiewicza) czy spotkania Indian w rezerwacie, pisarz umiejętnie ubarwił. Fatalna jakość papieru sprawia, że kolory wydawnictwa po niespełna trzydziestu latach zblakły, a za kilkanaście staną się pewnie bure i nieczytelne.
Pod koniec 1989 i w 1990 r. niewielkie (formatem) czasopismo „AS. Rozrywki umysłowe dla dzieci”, między krzyżówkami, szaradami i palindromami drukuje „Krzyżaków” z rysunkami Marka Rożka (zaś teksty zostały „wyciągnięte” z pierwowzoru). Patrząc na wizerunki bohaterów – pomimo strojów z epoki – nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czytam coś w rodzaju „Star Treka”. To chyba przez ilustratorską manierę autora, którego postaci są napompowane i mają zaledwie dwa, dość toporne, kroje twarzy – kwadratowy i przypominający gruszkowatego androida.
W 2008 r. komiksową adaptację „Ogniem i mieczem” w poetyce murali zaczyna tworzyć Rafał Roskowiński. Maniera dość zrozumiała, artysta jest znany z dokonań w obszarze street artu. Komiksu, ładnego graficznie – przede wszystkim ze względu na kolorystykę – nigdy nie dokończył. Pierwszy zeszyt można zamawiać na stronie internetowej autora. Ekranizacja Jerzego Hoffmana zasypała rynek próbami (zrealizowanymi, a częściej zawieszonymi w fazie projektu i pojedynczych plansz) „Ogniem i mieczem”. Nie wiem dlaczego, ale cokolwiek zduszony klimat adaptacji filmowej, udzielał się twórcom komiksu i nie powstał żaden zeszyt, w którym czułoby się oddech i prawdziwą przestrzeń Dzikich Pól. Tom według scenariusza Pawła Woldana z rysunkami Janusza Glanc-Szymańskiego (wyd. 1999) jest mocno średni i dość mocno kiczowaty, a sprowadza się do… niby odtworzenia… storyboardów filmowych, bohaterowie mają zaś twarze znanych aktorów (nie w każdym kadrze rozpoznawalne), skróty fabularne utrudniają zrozumienie treści. Mowa tu oczywiście o czytelniku nie znającym tekstu źródłowego. Trochę inaczej, bo bardziej samodzielnie, potraktowali temat Piotr (scenariusz) i Andrzej (rysunki) Kacprzakowie. Postaci w ich komiksie (wyd. 1999) już nie przypominają filmowych pierwowzorów, a historia jest prowadzona dość ślamazarnie. Strony to raczej nie intencjonalny rozkład komiksowych kadrów, ale najczęściej całostronicowych ilustracji. 
Nie powstał 200-stronicowy zeszyt Wojciecha Birka, którego rysownikami mieli zostać Tomasz Piorunowski (autor storyboardu do hoffmanowskiego „Ogniem i mieczem”) oraz Tomasz Tomaszewski. Mimo próbnych plansz wydawnictwo Egmont wycofało się z przedsięwzięcia. Zbierający informacje z całego rynku komiksowego magazyn „Aqq” (1/99) podał, że powodem był skandalicznie krótki termin jaki zostawiono autorom na realizację.

...og sværd
Najprawdopodobniej – poza granicami Polski – pierwszy po książki Sienkiewicza jako tworzywo dla opowieści obrazkowej sięgnął „ojciec chrzestny” chorwackiego komiksu Andrij Maurovič (1901-1981). Trudno powiedzieć czy „Ogniem i mieczem” poznał jeszcze w dzieciństwie w Krakowie (gdzie przez parę lat przebywał z rodzicami) czy już w szkole w Zagrzebiu.
16 listopada 1935 r. w czasopiśmie „Oko” zaczynają ukazywać się czarno-białe paski komiksowe Mauroviča zatytułowane „Ognjem i mačem”. Do 29 sierpnia 1936 r. wydrukowano kilkadziesiąt odcinków. W 2008 r. wznowiono je w albumie „Stripovi iż Oka” oraz niezależnie w książce zawierającej jeszcze inny komiks chorwackiego artysty – „Zlatovo i zlato”.
Egzotyka pierwszej części „Trylogii”, plastyczność opisu, filmowość scen, to gotowy scenariusz historii obrazkowej. Światową karierę robi adaptacja „Ogniem i mieczem” amerykańskiego rysownika George’a Woodbridge’a (1930-2004) przygotowana w 1958 r. jako 146 zeszyt w serii „Classics Illustrated”, w której znalazły się wcześniej m.in. „Rob Roy”, „Moby Dick”, „Ostatni Mohikanin”.
W pierwszej dwubarwnej wersji zatytułowanej „With Fire and Sword” sienkiewiczowska akcja została zredukowana tylko do wojny polsko-kozackiej, a w zasadzie oblężenia Zbaraża zajmującego połowę zeszytu. Nie ma Heleny Kurcewiczówny, nie ma więc wątku romansu i porwania. Skrzetuski wyglądem przypomina raczej szalonego ruskiego bojara niż polskiego szlachcica. Pomimo sprawnej kreski, polskiego czytelnika mogą rozbawić niektóre rozwiązania. Zagłoba jest łysy, chudy (tylko z hipisowskimi włosami z tyłu czaszki) i jako jedyny nie nosi wąsów, Wołodyjowski to natomiast potężny wojownik w zbroi. Szlachta nie nosi strojów sarmackich tylko przypomina niemieckich rajtarów i walczy... rapierami. Kozacy, uzbrojeni w szable nie różnią się wcale od Tatarów. Zabawną postać tworzy opasły, jowialny, obwieszony łańcuchami Tuhaj-Bej.
Te urocze pomyłki nie są niczym nowym. We włoskiej ekranizacji „Ogniem i mieczem” husarze mieli wszakże malutkie piórka przytwierdzone do hełmów, zaś jeszcze w 2008 r. brytyjskie wydanie „Bez dogmatu” zdobił na okładce konny portret jeźdźca z XVII w., gdy przecież spowiedź dekadenta Płoszowskiego rozgrywa się u schyłku dziewiętnastego stulecia.
Komiks Woodbridge’a cieszył się bardzo dużą popularnością. Ukazują się np. wersja duńska „Med ild og sværd” (1974), grecka edycja „Δία Πγροε καί Σίαηρογ” (1971). Czarno-biały rysunek pokolorowano w nich zgodnie z obowiązującym w komiksie amerykańskim kanonem barw. Po kilku latach Grecy wydali nawet cover zeszytu ze zmienioną okładką (większość narodowych wersji korzystała z amerykańskiego pierwowzoru – konny pojedynek Skrzetuskiego na białym koniu z rycerzem w zbroi dosiadającym czarnego rumaka) i „podkręconą” kolorystyką. Drugą wersję zdobi widowiskowy kadr z głównym bohaterem powieści w błękitnym stroju dworzanina Wazów przecinającym (mieczykiem!) jednego z atakujących Kozaków.
Podwójną okładkę miały również wydania w języku niderlandzkim. Pierwsza „Te Vuuren le Zwaard” (1974) nawiązywała do rozwiązania Woodbridge’a, druga z 1975 r. za kanwę wzięła francuski zeszyt „Par le Fer et le Feu” (1974) też bazujący na komiksie zza oceanu. Tutaj znalazł się szarżujący i wrzeszczący polski rycerz, który w swym pędzie pozostawia za plecami przerażonego półnagiego żołnierza w tureckiej czapeczce, przykrytego baranicą. Wszystkie zeszyty (francuski, niderlandzki, również flamandzka mutacja) wyszły w serii „Les Classiques Ilustres” jako numer jedenasty.

Maspan ninyo, ang aking bagong roma!
W 1953 r. MGM rozkręca kampanię promocyjną filmu „Quo vadis” w reżyserii Mervyna Le Roya, znanego chociażby dzięki jednemu z pierwszych filmów noir „Mały Cezar”. Z promocją na Filipinach – pozostających wtedy de facto protektoratem USA – wiąże się zamówienie na komiks. Rysuje go Nestor Redondo (1928-1995) na podstawie dialogów Cladualdo del Mundo (1911-1977).
Powstaje szesnaście plansz, które wprawdzie nie odpowiadają zamówieniu MGM, ale młody Filipińczyk otrzymuje propozycję pracy w Hollywood jako rysownik scenografii i storyboardów. Początkowo odmawia, w Stanach Zjednoczonych pojawi się dopiero za kilka lat. Zostanie jednym z najbardziej wziętych grafików DC Comics i Marvela kreśląc m.in. postaci Supermana i Flasha Gordona.
Z oryginalnej pracy Redondo ocalało tylko osiem plansz. To kluczowe sceny – walka Ursusa z bykiem, pożar Rzymu, koncert cesarza Nerona. Stworzone w czerni i bieli są tak gęste, że bliżej im do dawnych drzeworytów niż współczesnego, pośpiesznego i konturowego rysunku komiksowego. Autor zachwyca przede wszystkim precyzją szczegółu i portretowaniem osób dramatu. W tym przypadku umowa z MGM wymusiła skojarzenie komiksu z filmem. Winicjusz ma twarz Roberta Tylora, Ligia – Deborah Kerr, a Peter Ustinow jako Neron wypowiada przed samobójczą śmiercią słynne zdanie „Jakiż artysta wraz ze mną ginie!”. Niesamowicie brzmi to w języku tagalog: „Ito ang wakas ng damdaming artistang nasa akin!”. Plansze narysowane przez Redondo są kolorowane przez jego fanów, ale odbiera im to cały urok. Mimo dobrych chęci, fani postępują jak stacja Teda Turnera z czarno-białymi filmami z Bogartem. 
„Quo vadis” to taki kanoniczny tekst opowiadający o pierwszych chrześcijanach w rzymskich realiach. Paradoksem powieści Sienkiewicza – jednego z największych bestsellerów w dziejach literatury – jest fakt, że podobnie jak w „Ben Hurze” i „Ostatnich dniach Pompei” świat antyczny jest fascynujący, zaś chrześcijański dramaturgicznie mdły. Ten paradoks widać także w komiksie. Autorzy redukują lub zgrabnie omijają ogromne partie tekstu i koncentrują się na najbardziej widowiskowych scenach – ucztach u Nerona, walkach gladiatorów. Scena ich pojedynku znalazła się na okładce „Quo vadis” (1974) wydrukowanego przez katalońskie wydawnictwo Bruguera (później ukazały się tłumaczenia na inne języki z niderlandzkim na czele).
Przekładu na język obrazu dokonał Juan Martinez Osete (1921-2000), znany raczej z humorystycznych historyjek z Tito Sandungo i Paco Bruto. Rysunek – zwłaszcza w scenach zbiorowych – jest często dość szkicowy, sprawia wrażenie robionego w pośpiechu. Autor adaptacji Alberto Cuevas (?-1967) nie pomija i nie myli wątków. Ten komiks Osete wydaje się nam dziś ładnie archaiczny, nawet kolorystyka upodabniająca go do najwcześniejszych Supermanów ma swój urok. Widać rzecz jasna techniczne różnice z realizacją Redondo, ze zdecydowanym wskazaniem na Filipińczyka. Najlepiej wychodzą Osete sceny uczt, gdy z lubością maluje sylwetki opasłych i znudzonych rzymskich patrycjuszy. Niektórzy występują w modnych blond perukach! Uczty u Osete to orgia cytrynowych barw. Nawet pożar Rzymu ma kolor nadmorskiego piasku. W finale zamiast samobójstwa Nerona mamy kadr z cesarzem zasieczonym przez zbuntowaną gwardię. Oczywiście w pancerzach koloru słonecznika. 
„Quo vadis” przerabiany na operę, serial telewizyjny, sześciokrotnie ekranizowany musiał mieć również kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt wersji komiksowych. Wystarczy jeszcze wspomnieć kilka. W 1997 r. w węgierskim magazynie „Füles” wydrukowano wersję Mihaly Vassa (ur. 1963), lepiej znanego z „Draculi”, wykonanego w stylu modernistycznych obrazów Klimta. 
W 2010 r. Carlos Alberto Fernandez Urbano, używający pseudonimu Cafu przygotowywał dla francuskiej oficyny Glenat komiks według adaptacji Patrica Buendii, który po paru miesiącach wydano w języku niemiecki. Ten „Quo vadis” to znak naszych czasów. Okładka w stylu mangi z liliową draperią, a rysunki wewnątrz, bryły formujące postaci przypominają raczej gry komputerowe niż klasyczny rysunek. Nawet kolorystyka w burych sosach kieruje nasze wyobrażenia w stronę pecetowych strzelanek.

Buď zdrãv, Caesare!
Bliższa malarstwu niż grafice jest czeska wersja bestsellera Sienkiewicza wydana w 1991 r. Akwarele Lubomira Hlavsy (uczeń Karela Saudka) są dekoracyjne, w pastelowych barwach. Trudno dociekać jakie były wskazówki scenarzysty – Petra Vaňka – ale Poppea i Ligia są jak rodzone siostry, ukochana Marka Winicjusza ma cechy rodowitej mieszkanki południa Europy. Komiczny szczegół – w domu Pomponii na ścianie wisi krzyż. Bardzo oficjalnie, choć za Nerona chrześcijanie dyskretnie kreślili znak ryby.
Czeski „Quo vadis” nie wzbudzał entuzjazmu polskich recenzentów. W jednym z numerów „AQQ” (od końca lat 90. do początków naszego wieku najważniejszy magazyn komiksowy nad Wisłą) z jesieni 2001 r. przyznawano, że niektóre postaci są dość udane, dialogów jest za mało, zaś akcja toczy się głównie we wnętrzach.

Ai-no otte-wonogarete

Teraz kompletna ciekawostka. Historię Ligii, Marka, Petroniusza, Nerona odnajdujemy w bardzo egzotycznych dla nas krajach i językach. Koichi Kuyama w artykule „Quo vadis w Japonii” podaje, że powieść Sienkiewicza stała się kanwą dla trzytomowego komiksu Marito Ai „Kuovadisu”. Wydany w 1982 r. przez Joshi Pauro-kai (zakon św. Pawła) składa się z zeszytów: „Ai-no otte-wonogarete” („W ucieczce przed prześladowcami miłości”), „Moesakaruhonoo-no nakao” („W rozdmuchanych płomieniach”) i „Ai-to megumi-no shori-he” („Ku zwycięstwu miłości i łaski”).
Autor tej ciekawej informacji relacjonuje dalej, że jego zdaniem tytuł zaproponowany przez polskiego pisarza stał się tak nośny, że jest inspiracją dla twórców gier komputerowych, animacji i komiksów dla dorosłych. Tu jako przykład podaje wydawnictwo Naizou Kudary „Quo vadis. Kakusei”. Odnajdując zeszyt w sieci trudno zgodzić się z Kuyamą. „Kakusei” („Przebudzenie”) to komiks erotyczny z autorem „Trylogii” – poza użyciem łacińskiej frazy – nie mający wiele wspólnego.

Los caballeros
Holendrzy bardzo polubili Sienkiewicza. Po drugiej edycji komiksowego„Ogniem i mieczem” wypuścili na rynek „De Teutoonse ruiters” czyli „Krzyżaków”. To przedruk hiszpańskojęzycznego zeszytu wydanego w 1979 r. przez Editoral Bruguera, oficynę posiadającą oddziały w Barcelonie, Caracas, Bogocie, Mexico City i Buenos Aires. „Los caballeros teutones” to 63 tomik w serii “Joyas Literarias Juveniles”. Adaptacji książki Sienkiewicza dokonał Andreu Martin Farrero (ur. 1949), zaś autorem rysunków jest Juan Jose Ubeda Fuentes (1925-1992), który w latach 1965-1975. stworzył sześć zeszytów dla barcelońskiego wydawnictwa. „Los caballeros teutones” jest najbardziej udaną jego realizacją.
Piękna i barwna historia – oto czym jest komiks Fuentesa. W kolorystycznej szarży wyeliminował czarno-biały strój krzyżacki na rzecz szafirowych, karmazynowych, turkusowych koszul z (najczęściej) żółtym krzyżem. Przyzwyczajonym do filmowej wersji Aleksandra Forda Polakom trudno będzie zaakceptować Maćka z Bogdańca, wielkiego jak góra, paradującego w zielono-cytrynowej plerezie. 
Pierwowzór literacki został potraktowany dość swobodnie. Jest wprawdzie pierwsza scena w karczmie i śluby składane przez Zbyszka przed Danusią, jest atak na krzyżackiego posła, scena przed katowskim pieńkiem, gdy pada słynne „Mój ci on”, ale już dalej nie jest całkiem po sienkiewiczowsku. Maćko zostaje raniony strzałą, zaś Zbyszko odchodzi kroków parę i mieczem siecze niedźwiedzia. O Jagnie, ani słowa. Potem scenarzyście jakby się znudziło. Kondensuje opowieść do granic możliwości. Danusia zostaje porwana. Kadru jednak nie ma o podróży Juranda do Szczytna, jego upokorzeniu i szalonej walce. Są krótkie poszukiwania i atak na zamek. Uwolniona Danusia pada w ramiona Zbyszka. Zamiast grunwaldzkiej viktorii mamy Maćka wznoszącego – niczym Oberix – toast zdobycznym, germańskim winem.

Nem erheti bantalom!
Wierni literackiemu pierwowzorowi są natomiast „Krzyżacy” po węgiersku czyli „Kereszteslovagok” (1990) według translacji Ferenca Kissa stworzeni przez Atillę Fazekasa (ur. 1948), jednego z najlepszych rysowników znad Dunaju (również autora komiksu według „Faraona” Prusa). Kreska Fazekasa (czarno-biała) znacznie przewyższa realizację Fuentesa. Węgier nie silił się na tworzenie własnych postaci, lecz skorzystał w wielu kreacjach z modelu fordowskiego. Zbyszko ma więc twarz Kalenika, de Löwe – Henryka Borowskiego.
Fazekas prowadzi akcję linearnie, nie opuszcza żadnego z istotnych epizodów. Nie jest rysownikiem ciasno zamkniętym w obrębie kadru, łamie jego ramy, wpisuje, lubi i potrafi narysować kilkoma kreskami zbliżenie twarzy. To co najlepiej wychodzi Fazekasowi to dynamiczne sceny batalistyczne. Najlepszą ich realizacją są sceny grunwaldzkiej bitwy. Strona dzielona na trzy podłużne kadry symuluje doskonale szarżę krzyżackiej jazdy. 
Trudno powiedzieć jak wyglądaliby węgierscy „Krzyżacy” w wersji kolorowej. Być może ta oszczędność i hermetyczność języka Madziarów nie utorowały sienkiewiczowskiej adaptacji drogi na zachodnie rynki. Sam Fazekas jest tam jednak ceniony jako ilustrator cyklu „Star Wars”.

Hommes, femmes, enfants!...Les pretres aussi!
Tak brzmi okrzyk wydany przez jeźdźca w hełmie ze złotymi skrzydłami, owiniętego białym płaszczem z czarnym krzyżem, który galopuje na czele jazdy tratującej palisadę, przerażone dzieci, płaczące kobiety. To kadr z „Le premier cercle de l’enfer”, francuskiego komiksu wydanego w 2004 r. przez Les Editions Hors Collection. Rysunki – Bernard Capo, scenariusz (na motywach „Krzyżaków”) – Rodolphe.
Ładny – kolorowy, wymuskany, na kredowym papierze – zeszyt to drugi tom. Trzy lata wcześniej powstał „Dans l’ombre des forêts noires” przełożony rok później na język polski pod tytułem „W cieniu czarnych kniei”. Kontynuacja zapowiadana jako „Pierwszy krąg piekieł” nigdy nie ukazała się na naszym rynku.
Scenarzysta zastosował dość nietypowy – jak na komiksy czerpiące z prozy Sienkiewicza – zabieg narracyjny, uczynił opowiadaczem sługę Maćka i Zbyszka z Bogdańca – Antoniego. Ten niedoszły mnich jest tchórzliwy, zabobonny, ale ma jedną zaletę – potrafi pisać i opowiadać. Dzięki temu zabiegowi (narracji z offu) udało się skondensować akcję i będąc zasadniczo wiernym Sienkiewiczowi nie zgubić niektórych wątków. Oczywiście, zgodnie ze współczesnymi regułami gatunku, musiały pojawić się pewne elementy cudowności i grozy (sceny przejazdu przez las) i odstępstwa od literackiego pierwowzoru, gdy autorzy rezygnują chociażby ze słynnej kwestii Danusi „Mój ci on”. Porównanie z „Krzyżakami” hiszpańskimi wypada na korzyść Rodolphe’a i Capo, graficznie jest jednak gorzej niż u Fazekasa. Razić może język – to dość przedziwna zbitka archaicznej stylizacji z frazeologizmami spotykanymi we współczesnej polszczyźnie. Największy minus francuskiej adaptacji.

Pousti a pralezem
Oficyna Bruguera w serii literatury światowej dla młodzieży przygotowała oczywiście „W pustyni i w puszczy”. Dzięki zeszytowi numer 22 czyli „A traves del desierto” (1975) Sienkiewicz stał się jednym z najczęściej przerabianych na komiks klasyków na obszarze Półwyspu Iberyjskiego i jego byłych kolonii. Przegrywał tylko z Juliuszem Vernem i Aleksandrem Dumasem. Autorem rysunków do przygód Stasia i Nel został Jose Grau (1914-1998) znany bardziej jako twórca cyklu o kobietach wojowniczkach.
Stylistyka i barwy są bardzo zbliżone do „Los caballeros...” co odpowiada modelowi przyjętemu przez wydawnictwo w „Joyas Literarias Juveniles”. Grau wprowadził kilka innowacji – opowieść o Fatmie rozgrywa się jako retrospekcja, jest zatem pozbawiona barw. Zmienia również tony w scenie burzy piaskowej czy nocnej. Fabuła jest powiązana z pierwowzorem literackim, nie mamy tu przekłamań na miarę późniejszych „kawalerów” (to pewnie zasługa autora adaptacji Armona Lazaro). Wyeliminowane zostało natomiast dość istotne pęknięcie psychologiczne w postaci Stasia Tarkowskiego. Zabijając lwa pozwala odjechać porywaczom, nie strzela do nich. To złagodzenie wymowy związane było – jak sądzę – z docelowym adresatem komisowej serii.
Scena z lwem lub też raczej humanitarne jej rozwiązanie pozwalające Gebhrowi odjechać, zaś Stasiowi pozostać nieskalanym bohaterem zostaje powtórzona w czeskim zeszycie „Pousti a pralesem” (1990) – tekst Maria Rihova-Pavlikova, rysunki Olga Tesarowa. Zatrzymajmy się na chwilę przy kresce, kresce jak na komiks dziecięcy nietypowej. Obrysy przedmiotów i postaci wykonane czarnym tuszem, pozornie niedbale, wypełnione zostają plamami farb wodnych w zgaszonej tonacji. Wszystko sprawia wrażenie kreślonych od niechcenia, może trochę jak akwarelki Mai Berezowskiej. 
Zeszyt nosi złudny tytuł, bo pustyni jest tu niewiele, zaledwie dwie karty – od porwania do spotkania z Mahdim i w finale książki. Rozbudowana jest natomiast sekwencja w puszczy. Uwolnienie Kinga, pobyt w wiosce Kalego, wreszcie powrót i trochę piekielne, krwiste sceny, gdy bohaterowie umierają prawie z pragnienia. Komiks dwóch Czeszek to raczej eksperyment artystyczny niż solidne, zawieszone w amerykańskich wzorcach rzemiosło, które poznaliśmy w hiszpańskich realizacjach.
Dla porządku wspomnę jeszcze o kilku adaptacjach największego sienkiewiczowskiego hitu. O wydaniach „Quo vadis” z 1985 r. we francuskim magazynie „King”; włoskiej, utopionej w zielonościach i czerwieniach adaptacji Rodolfo Tortiego w gazecie „Gornalino”, czy kładącej nacisk na postaci chrześcijan i łagodzącej elementy okrucieństwa we francuskim czasopiśmie katolickim dla dziewcząt „Bernadette” (1951).
Doliczyłem się pięćdziesięciu siedmiu adaptacji. W naszej komiksowej kulturze post- postów, możemy powiedzieć o Sienkiewiczu: ten Bob Kane!, ten Stan Lee pierwszej klasy!

Tęsknota za porannym atakiem potworów (Norbert Rybarczyk "Wpatrzeni ze wzgórza")

Artur Wabik
("Projektor" - 2/2016)
Przez długi czas miałem problem z zapamiętaniem tytułu tego komiksu. Wpatrujemy się przecież w coś, a nie z czegoś. „Wpatrzeni Ze Wzgórza” mają równie zagadkowy tytuł, co formę – komiks ukazał się wyłącznie w formie cyfrowej i jest dostępny za darmo w Internecie.
„Wpatrzeni” to debiut albumowy Norberta „Rybb” Rybarczyka, ilustratora, kolorysty, projektanta postaci i absolwenta kieleckiego „plastyka”. W komiksie występują bohaterowie znani z dotychczasowej twórczości autora – m.in. Kret Kredek, Pająk Edward i przygrywająca im do taktu kapela „Ummo i Zagładniowcy” złożona z cyklopa, goblina i krasnoluda (znana czytelnikom „Projektora” z okładki numeru 4/2015). Cała banda mieszka u stóp tytułowego wzgórza, z którego od czasu do czas się wpatruje. Pytanie tylko: w co? Moim zdaniem, przede wszystkim w życiorys swojego autora. „Wpatrzeni” to opowieść o dorastaniu, przyjaźni, wspólnych imprezach, specyficznej wspólnocie, którą tworzymy z rówieśnikami między 20. a 30. rokiem życia. Historia utraconej młodości, hiperpotencji i złudzeń, że życie postawi przed nami niezwykłe wyzwania, którym sprostamy tylko razem.
„Wpatrzeni” to późny debiut. Rybarczyk urodził się w 1982 r. – jesteśmy więc rówieśnikami. Mam wrażenie, że dzięki temu dobrze rozumiem jego tęsknotę za wspólnotą. Kiedy doroślejesz, idziesz do pracy, zakładasz rodzinę, nagle okazuje się, że wszystkiemu musisz sprostać sam, albo prawie sam. Zastanawiasz się wtedy, gdzie są teraz twoi kumple, z którymi godzinami siedziałeś na ławce w parku, grałeś koncerty na dachu i czy zmagają się z tymi samymi problemami. Choć na chwilę chciałbyś znów być o dekadę młodszy, przepić całą noc na plaży, a nad ranem odeprzeć atak potworów z innego wymiaru. Bajkowy, groteskowy sztafaż „Wpatrzonych” skrywa moim zdaniem wspomnienie młodości i związanej z nią niczym nieskrępowanej wolności.
Trzeba jednak przyznać, że kumple z młodości nie zawiedli. Gościnne ilustracje i alternatywne warianty okładek przygotowali: Michał Śledziński, Janusz Ordon, Paweł Płóciennik i Jan Sidorownin, ten ostatni opatrzył też komiks ciepłym wstępem. We „Wpatrzonych” niezwykle ważną rolę odgrywa muzyka, więc do komiksu dołączona jest ścieżka dźwiękowa autorstwa Marcina Reguckiego. Istnieje także angielska wersja językowa w przekładzie Marcina Dąbrowskiego. Komiks opracowano w popularnym w USA formacie CBR, co oznacza, że do jego lektury konieczny jest program odtwarzający tego typu pliki. Na szczęście można dokonać małego „oszustwa” i rozpakować CBR-a na pojedyncze JPG-i.
Styczniowa premiera „Wpatrzonych” obudowana była doskonałym marketingiem, szytym na miarę naszych czasów – publikacja jest obecna na Facebooku, Instagramie oraz Patreonie, który jest kluczem do zrozumienia całego przedsięwzięcia. Patreon jest portalem crowdfundingowym, jednakże działającym w nieco innej formule, niż np. Polak Potrafi czy Wspieram.to, które dotychczas kojarzyliśmy z komiksowym selfpublishingiem. W największym skrócie Patreon jest serwisem umożliwiającym artystom realizować nie tyle konkretne projekty, co ogólnie żyć z wybranej przez siebie profesji. „Wpatrzeni” są flagowym projektem na profilu Rybarczyka, który szuka wsparcia m.in. dla realizacji kolejnego albumu z tymi samymi bohaterami. Z tej perspektywy można „Wpatrzonych” odczytywać jako alegoryczną opowieść o obronie prawa do swojego stylu życia, swojego miejsca na ziemi.

Podróż do krainy różowych delfinów (Bolesław Chromry "Renata")

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2016)
Nieważne, ważne, że trwałą z każdych włosów za 25 złotych robiła, a za 35 to ścięła babę, chłopa i dziecko w komplecie. Takie miała Duda Renata stawki zaniżone, zaś obok ilustracja, czarno-biała, kilkoma kreskami, rzeczonej baby, chłopa i dziecka oczekujących pod nożem gilotyny.
To kwintesencja powieści (może raczej powiastki) graficznej „Renata” Bolesława Chromrego (pseudonim). Co można napisać o autorze? Zabawny fragment z jednego wywiadów, w którym udając śmiertelną powagę, mówił o swojej miłości i uwielbieniu dla serialu „Klan”. Myślę, że to wystarczy jako rys biograficzny. Coś z „Klanu” i innych telenowel jest w Renacie – ale a’rebours – bohaterką tivi-łzawca nie bywa raczej fryzjerka z klas niższych (tak, tak tasiemce wciąż posługują się tym wzorcem „klasowo nam obcym”, ludzi sortując) z problemami. Lecz powróćmy do Renaty.
Wyjąwszy rysunki – żartobliwe, drwiące, bardziej drapieżne, tworzone kilkoma kreskami – opowieść o bezbarwnym życiu Renaty fryzjerki Dudy, tworzy język. Powiastki – bo jest w tej historii coś z oświeceniowego optymizmu, pogody ducha i marzeń, fryzjerki Dudy z dwojgiem dzieci, co na ludzi wychodzą i mężem, marzeń o morzu i delfinach z Discovery.
Zaś bohaterem jest język – wykoślawiony, potoczny, nieźle podsłuchany, te frazeologizmy z kamienic biedniejszych, autobusów, fryzjerskich zakładów i maglarskich zakładów. Ten język, który Głowacki z Koterskim wprowadzili na salony. Pływaj więc Dudo Renato, fryzjerko w zaświatach z delfinami, nawet gdyby miały być różowe. Ale nie mogą, bo opowieść jest czarno-biała.

Traktat o religii i społeczeństwie (Joann Sfar "Kot rabina")

Artur Wabik
("Projektor" - 1/2016)

O czym algierski rabin może rozmawiać ze swoim kotem? Oczywiście o kwestiach wiary, ale także o miłości, kobietach, pieniądzach i życiu codziennym. Osadzona w realiach lat 20. XX w. seria komiksowa „Kot Rabina” to jeden z najciekawszych komiksowych traktatów o religii, społeczeństwie i kulturze. Na polskim rynku ukazała się właśnie jego najnowsza, szósta już część, w fenomenalnym tłumaczeniu Wojciecha Birka.

Pierwsze dwa albumy z serii „Kot Rabina” – „Bar Micwa” i „Malka Lwi Król” – ukazały się w Polsce nakładem krakowskiego wydawnictwa Post w latach 2004-2006. Dzięki Bar Micwie polscy czytelnicy po raz pierwszy zetknęli się z jednym z najważniejszych artystów tzw. „nowej fali” komiksu frankofońskiego – Joannem Sfarem. Pierwsze lata pierwszej dekady XXI w. to moment, w którym polscy wydawcy zaprezentowali wiele nieznanych dotąd tytułów i nazwisk, pośród których znaleźli się m.in. Art Spiegelman, Alan Moore, Frederick Peeters czy Neil Gaiman. Wydaje mi się, że w tym zalewie propozycji, „Kot Rabina” gdzieś przepadł i początkowo nie podbił serc Polaków. Opowieść o sympatycznym zwierzaku, który posiadł dar mowy była chwalona, ale nie tak entuzjastycznie, jak np. „Maus” Spiegelmana czy „Niebieskie Pigułki” Peetersa. Jak wiadomo pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, więc przez kolejne trzy lata komiksy Sfara były nieobecne na polskim rynku. Dopiero w 2009 r. nastąpił wysyp kolejnych publikacji tego autora – pierwszy tom „Klezmerów” (Kultura Gniewu), „Mały świat Golema” (Timof Comics), oraz komiksowa adaptacja „Małego Księcia” Saint-Exupéry'ego (Znak). Co ciekawe nadal były to głównie komiksy o tematyce judaistycznej, choć są one jedynie niewielką częścią dorobku Sfara. Dopiero rok później ruszyła „laicka” seria „Profesor Bell” (Timof Comics), opowiadająca o przygodach paranormalnego detektywa Josepha Bella. Tego urodzaj nie odczekał już jednak pierwszy wydawca „Kota Rabina”, który zrezygnował z kontynuacji tej serii.

Niemal dekadę po premierze „Bar Micwy”, w grudniu 2013 r. Wydawnictwo Komiksowe opublikowało pierwsze wydanie zbiorcze „Kota Rabina”, obejmujące komplet istniejących w tamtym czasie albumów (1-5), do którego okładkę przygotował Robert Sienicki. Kompilacja wpisała się w upodobania polskich czytelników, którzy zamiast pojedynczych albumów, preferują dziś ekskluzywne, lecz stosunkowo drogie wydania zbiorcze. Zebrany „Kot Rabina” był hitem sprzedaży, więc już na wiosnę 2014 r. ukazało się drugie wydanie zbiorcze – o identycznej zawartości, lecz ze zmienioną okładką. Druga połowa 2015 r. przyniosła trzecie wydanie zbiorcze, znów z inną okładką, oraz 6. tom serii pt. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Tym sposobem po dziesięciu latach i zmianie wydawcy polskie wydania dogoniły francuską serię i obecnie ukazują się równocześnie. W międzyczasie, w 2011 r. do kin trafił film animowany oparty na dwóch pierwszych oraz piątej części komiksu, w reżyserii samego Sfara, który bez wątpienia wpłynął na wzrost popularności całej serii. Film zarobił niemal 4 miliony dolarów w box offfice, zaś w 2012 r. uhonorowany został Cezarem za najlepszy film animowany. Sukces tej adaptacji zaważył zapewne na powrocie Sfara do rysowania serii, którą porzucił 9 lat wcześniej na rzecz innych projektów. Tym sposobem uniwersum „Kota Rabina” – korowód Żydów i Arabów, dzieci i starców, ludzi i zwierząt o zaplątanych językach, przemieszanych kulturach i przekonaniach – rozrosło się do imponujących rozmiarów.

W trzecim albumie pt. „Wygnanie” poznajemy siostrzeńca rabina, Rebibo, który zarabia na życie śpiewając piosenki na ulicach deszczowego Paryża. W Raju na ziemi narracja znów skupia się na jego kuzynie, Malce, Lwim Królu – awanturniku i kobieciarzu, którego poznaliśmy w drugim albumie. „Afrykańska Jerozolima” wiedzie nas przez niemal całą Afrykę do legendarnej Jerozolimy, założonej tysiące lat temu w Etiopii przez plemię ciemnoskórych żydów, którzy nigdy nie zaznali niewoli. Kolejne części mają coraz mniej wyraźnie zarysowaną fabułę, na rzecz luźno powiązanych ze sobą epizodów. O czym więc traktuje najnowszy tom, pt. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”? Córka rabina, Zlabia, zachodzi w ciążę, co niekoniecznie podoba się Kotu, który z dnia na dzień przestaje być w centrum uwagi rabina i jego rodziny. Zlekceważony i zrozpaczony opuszcza dom, aby udać się na wyprawę w nieznane. Wkrótce spotyka niespodziewanego towarzysza, który pomoże mu się odnaleźć w nowej sytuacji. W przeciwieństwie do poprzednich części fabuła mniej obraca się wokół religii, judaizmu oraz różnych postaw: ortodoksyjnej i laickiej. Zamiast tego możemy dowiedzieć się kilku uniwersalnych prawd o miłości, zazdrości i pożądaniu. Kot, który dotąd dał się poznać jako wytrawny znawca ludzkiej natury, musi tym razem zmierzyć się ze swoimi własnymi problemami. Jak zawsze – jest trochę zabawnie, a trochę poważnie – warto to zobaczyć.