czwartek, 27 października 2016

Czarne dziury w ludzkiej duszy (Charles Burns "Black Hole")

Piotr Kletowski
("Projektor" - 5/2016)
Nie tak dawno strona internetowa IndieWire opublikowała listę niezrealizowanych projektów Davida Finchera – twórcy niezapomnianych filmów takich jak „Siedem”, „Fight Club”, „Panic Room”, czy ostatnio „Zaginionej dziewczyny”. Wśród rozlicznych, zarzuconych z różnych względów produkcji była filmowa adaptacja noweli graficznej Charlesa Burnsa „Black Hole” – „Czarna dziura”.

Ten tworzony na przestrzeni 10 lat, drukowany przez wydawnictwo Fantagraphic Books komiks, stanowi dziś żywą klasykę amerykańskiej literatury obrazkowej, nęcąc swą wizualną i intelektualną potencją kolejne generacje artystów, nie tylko parających się kinem. Ponowne, polskie wydanie komiksu Burnsa (pierwsza edycja rozpłynęła się wśród miłośników komiksów jak poranna mgła), dokonane przez nieocenioną Kulturę Gniewu jeszcze raz pozwala dotknąć fenomenu Black Hole – być może najbardziej poruszającej wizji apokalipsy w całej amerykańskiej kulturze popularnej (a że w Ameryce nie ma innej, więc śmiało można napisać – w całej amerykańskiej kulturze). Burns przenosi nas do późnych lat 70., do Seattle, gdzie dogorywa seksualna rewolucja napędzana przez wszechobecne narkotyki. Śledzimy losy grupy nastolatków, którzy padają ofiarą tajemniczej plagi, roznoszonej przez kontakt z płynami ustrojowymi (zwykle podczas uprawiania seksu). Ciała bohaterów przybierają dziwne, gadopodobne formy, powodują, że dotknięci „chorobą” ludzie gromadzą się w miejscach odosobnienia, by czekać na swój kres.

Choć mamy tu do czynienia z bohaterem zbiorowym, wokół czterech postaci: wrażliwej nastolatki Chris, jej niewiernego chłopaka Boba, obdarzonej ogonkiem zmysłowej malarki Elisy zwana przez swą anomalię „Królową Jaszczurów” i zafascynowanym jej seksualnością Keithem oscyluje fabułą komiksu, bo ta czwórka bohaterów symbolizuje całe pokolenie „sex, drugs and rock’n’roll”, płacące najwyższą cenę za „zdobycze” czasów „Flower Power”. Ale dzieło Burnsa dalekie jest od prostego moralizatorstwa, posługującego się figurą plagi jako prefiguracji choroby AIDS (przez konserwatywną propagandę określaną jako „kara” za rozpasaną seksualność). Opowieść Burnsa wpisuje się bowiem we wciąż żywy, charakterystyczny przede wszystkim dla modernistycznej formacji kulturowej wątek, rozpatrujący miłość, także, a zwłaszcza miłość fizyczną, jako rodzaj choroby – z jednej strony wyniszczającej cieleśnie i duchowo człowieka – lecz z drugiej strony w jakiś sposób wyzwalającego człowieka, nie tylko z okowów narzuconych mu przez kulturę, społeczeństwo i cywilizację, ale przede wszystkim z własnych – psychicznych i fizycznych ograniczeń.

Innymi słowy miłość jako choroba, przynosi człowiekowi destrukcję, ale i samopoznanie, odsłaniające w nim to, co najistotniejsze. Te charakterystyczne dla Tomasza Manna, Fryderyka Nietzschego, czy Arthura Schnitzlera obsesje odnajdujemy w wielowymiarowym komiksie Burnsa, przenoszącego rozterki Franka Castorpa z „Czarodziejskiej góry”, czy Filozofa z „Poza dobrem i złem”, na przedmieścia Seattle lat 70., wkładając je w enturaż hipnotycznego horroru sf, z turpistycznymi, lecz na swój sposób fascynującymi (monochromatyczna kreska Burnsa świetnie buduje ponury, lecz na swój sposób piekielnie zmysłowy świat przedstawiony opowieści) obrazami kopulujących, przepoczwarzających się ciał, zmierzających do zagłady, choć jednocześnie otwierających się na samopoznanie. 

Jest więc „Black Hole” nie tyle umoralniającą opowieścią (choć na upartego i tak można ją odebrać), ale wieloznaczną, odsłaniającą cielesny (ale prowadzący do duchowego wymiaru – tutaj mającego kształt biblijnego Raju Utraconego, skażonego przez demona przybierającego postać węża, do którego powrót – podobnie jak jego utrata – wiedzie przez grzeszny, seksualny upadek) wymiar ludzkiej egzystencji. Ciekawe byłoby zapewne obejrzeć filmową wersję arcydzieła Burnsa, choć myślę, że bardziej od Davida Finchera do tej roboty nadawałby się jego imiennik – David Cronenberg – twórca „body-horrorów”, takich jak „Dreszcze”, czy „ExistenZ”. Jednak z drugiej strony wątpię by udało się przekazać całe bogactwo labiryntowej, „wężowej” struktury komiksu Burnsa na dużym ekranie.

Kijów w „dymkach” ("Komiks wierszem po ukraińsku")

Artur Wabik
("Projektor" - 5/2016)
Komiksowe adaptacje poezji, nazywane niekiedy poemiksami, zawsze wydawały mi się nieco ryzykownym przedsięwzięciem. Wszak istotą komiksu – zgodnie z jego najpopularniejszymi definicjami – jest sekwencyjność, zaś utwory poetyckie są jej bardzo często pozbawione. Z tej perspektywy połączenie obu gatunków musi budzić podejrzliwość.

„Komiks wierszem po ukraińsku” to antologia zbierająca szesnaście finałowych prac ubiegłorocznej edycji konkursu „Komiks Wierszem”, organizowanego od trzech lat przez wrocławskie „Biuro Literackie”. Inicjatywa dobrze wpisuje się w ofertę wydawnictwa, którego najbardziej prestiżową serią są „Antologie poetyckie”, prezentujące autorskie wybory wierszy poetów z różnych krajów. Jak piszą organizatorzy: Dwie poprzednie edycje konkursu „Komiks wierszem” były dla nas nie lada zaskoczeniem – zadziwiająca była duża ilość i wysoka jakość zgłoszonych prac. Stąd jak sądzę decyzja o kolejnej edycji, tym razem skupionej na poezji ukraińskiej. 

Przewodniczący jury konkursu „Komiks wierszem”, Marcin Sendecki, zaproponował uczestnikom do wyboru niemal sto utworów ukraińskich poetów. Na konkurs wpłynęło kilkadziesiąt prac z Polski i Ukrainy. Jury: Sebastian Frąckiewicz, Krzysztof Ostrowski i Marcin Sendecki przyznało trzy równorzędne pierwsze nagrody: dla Edyty Bystroń za komiksową adaptację wiersza „Bożonarodzeniowe naśladowanie Żadana” Jurija Izdryka, Uladzimira Pazniaka – „Kijów w maju” Dmytra Pawłyczki oraz Agnieszki Sozańskiej – „Marzec” Marjany Sawki. Wyróżniono Annę Krztoń za komiks według wiersza „Chłopiec z jaskini teszyk-tasz” Jewhena Brusłynowskiego.

Przyjrzyjmy się nagrodzonym komiksom: wszystkie trzy prezentują przyzwoity poziom, jednak żaden z nich do końca mnie nie przekonuje. W pracy Bystroń kompozycja plansz i pojedynczych kadrów jest bardzo sprawna. To także jedyny wśród nagrodzonych, stricte sekwencyjny komiks (przy czym trzeba przyznać, że sprzyjał temu klarowny tekst Izdryka). Nie trafia do mnie jednak kreska autorki i pomysł z selektywnym nakładaniem kolorów, wskutek czego komiks wydaje się niedokończony.

Charakterystyczne dla ukraińskiego komiksu offowego ilustracje Pazniaka prezentują się atrakcyjnie, ale ze względu na dużą ilość detali, stłoczonych na małej przestrzeni, nadają się w moim odczuciu bardziej na plakaty. Zapewne lepiej prezentowały się na wystawie pokonkursowej, niż w samym albumie. Warto przy tym nadmienić, że poemiks zwany jest czasem małym plakatem, ponieważ korzysta ze sposobów rozmieszczania tekstu wypracowanego przez plakat. Niestety, tego akurat w komiksie Pazniaka nie widać.

Z kolei ilustracje Sozańskiej przywodzą na myśl książkę dziecięcą i tam, jak sądzę, sprawdziłyby się najlepiej. Zamknięcie fragmentów tekstu w polach wystylizowanych na komiksowe dymki, w sytuacji, kiedy są to kwestie z offu, jest zupełnie niepotrzebnym zabiegiem. Sozańska, która jak sama przyznaje w nocie biograficznej dopiero niedawno zainteresowała się komiksem, musi chyba jeszcze trochę oswoić się z tym medium.

Na tym tle bardzo dobrze wypada wyróżniony przez jury, krótki, bo zaledwie dwuplanszowy komiks Krztoń. Cała adaptacja to w zasadzie tylko dwie pełnostronicowe ilustracje, będące w ścisłej relacji kompozycyjnej. Kreską i barwą autorka wpisuje się w bieżące trendy wydawnicze, nie odstając od debiutantów z rynku anglosaskiego, jak np. Nick Edwards (“Dinopopulus”, Blank Slate Books 2012), czy Donya Todd (“Death and the Girls”, Blank Slate Books 2013).

W posłowiu do albumu Sebastian Frąckiewicz pisze, że podczas dwóch poprzednich edycji konkursu wytworzyło się u uczestników dziwne przekonanie o tym, jak powinien wyglądać dobry komiks wierszem. „Dziwne” rozumiem jako „nie do końca trafne”. Nie sposób nie zgodzić się z Frąckiewiczem, że większość prac jest do siebie zbliżona sposobem narracji i budowania napięcia między słowem a obrazem. Poza tym publikacja „Biura Literackiego” przypomina wszystkie inne antologie konkursowe, do których przez lata przyzwyczaili nas wydawcy, z organizatorami Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi na czele.