Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2018)
Prawdziwy, pełnokrwisty, znany każdemu komiks to
Batman, Spiderman, Blade. Interior wielkiego miasta i heros walczący z
potworami. Bohater ratuje dziewczynę, relacje są cokolwiek skomplikowane, za
chwilę znów musi ocalić ludzkość. W tej asfaltowej dżungli, mrocznych zaułków i
zimnych, szklanych drapaczy chmur stłamszonych strachem obywateli chroni tylko
detektyw-outsider – jeśli jesteśmy w kinie noir lub superbohater-hybryda – gdy
jesteśmy w filmie Marvela.
Dziś zajmiemy się drugą częścią amerykańskiej mitologii,
która jak hamburger, Disney, zamach na Kennedy’ego, masło orzechowe, gitara
elektryczna, coca cola, Kaczor Donald, Oscary, jak prawie wszystko, co
amerykańskie, stała się mitologią naszego świata.
Komiksy wpisane w przestrzeń miejską nie są – rzecz
jasna – domeną tylko rynku wydawniczego za oceanem. W Polsce, gdzie ukazuje się
– tylko w największych oficynach – pięćset, sześćset tytułów rocznie, wiele z
nich rozgrywa się i jest bezpośrednio związanych z tkanką miejską. Nieistotne
czy myślimy o przekładach czy krajowym produkcie. Na potrzeby tego artykułu
podzieliłem je na trzy kategorie: metropolii – z centrami wieżowców lub
osiedlami przedmieść (charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych), blokowisk
(europejska i polska specyfika), SF (miast przyszłości).
Tylko drzewa szkoda
Zacznijmy od polskiego komiksu – „Tam, gdzie rosły
mirabelki” Jana Mazura (autora m.in. „Przypadku pana Marka” i laureata MFKiG w
Łodzi). Tytuł zbudowany na dwojakich skojarzeniach – z egzystencjalnym obrazem
przemijania Ingmara Bergmana („Tam, gdzie rosną poziomki”) lub słynnym bon
motem jednego z polityków, który narzekającym na biedę, radził zastosować
receptę z własnego dzieciństwa czyli dietę opartą na szczawiu i mirabelkach,
zbieranych w rowach obok trakcji kolejowych. Ten – w rozumieniu wybrańca narodu
– wyrafinowany żart, wrósł już tak głęboko w istotę kultury popularnej, że stał
się frazeologizmem, na równi ze stwierdzeniami „biedni, bo głupi, głupi, bo
biedni”, „trzeba zmienić pracę i wziąć kredyt” i sądzę, że korzenie filozofii
bohaterów Mazura (zarazem tytułu) tkwią w tym obszarze. Prościuteńkie rysunki,
przypominające szkice ze szkolnych zeszytów (charakterystyczna stylistyka
twórcy) – blok, wzgórze z mirabelkowym drzewem, trzepak, postaci złożone z
okręgu, prostokąta i kreseczek odnóży – to zabieg celowy, mający zwrócić uwagę
na treściowy przekaz komiksu. Musimy od razu ustalić, że – wbrew pozorom – nie
ma tu poetycko-spójnych, zamkniętych historii spod klatki (jakie spotykaliśmy w
„Warzywniaku” Krzysztofa Jaworskiego, przeniesionym na grunt animacji przez
Edwarda Dwurnika) czy subkultury blokerskiej z potężną dawką ironii (vide cykl
„Osiedle Swoboda” Michała Śledzińskiego). Z elementów blokerskich brakuje
chociażby hip-hopu (żeby nie mnożyć i nie wskazywać różnic). Bohaterowie to po
prostu grupa „spod” klatki/ sklepu/ śmietnika/ trzepaka – niepotrzebne
skreślić, w wieku między dwadzieścia a czterdzieści lat, pracująca/
niepracująca, o poglądach, nazwałbym je osiedlowo-plemiennych (w miejsce
osiedla można wstawić Polskę). W tej monotonnej historii przeraźliwie nijakich
i nudnych bohaterów, konstruowanej z pojedynczych, szarpanych scenek, objawia
się językowy słuch autora. Bo kulturową wartością „Tam, gdzie rosną mirabelki”
jest odtworzenie rytmicznego bełkotu, tego swoistego żargonu kac-osiedlowego i
zespołu poglądów społeczno-politycznych, który reprezentują postaci komiksu.
Oto blok, oto Miastko, oto Polska.
Dwanaście bram świadomości
„Miejsca” Briana Wooda (scenariusz) i Ryana Kelly’ego
(rysunek) początkowo ukazały się jako dwanaście osobnych zeszytów – w
tłumaczeniu Grzegorza Ciecieląga, stanowią jeden zwarty album, uzupełniony
dodatkowymi grafikami, esejami powiązanymi z treścią tomików i okładkami
pierwotnych wersji – 376 stron czarno-białej (za wyjątkiem wspomnianych
okładek), opowieści o życiu Megan McKeenan. Jeden zeszyt to jeden rok z życia
(precyzyjniej jeden epizod), jedno miejsce na mapie Ameryki Północnej.
Perfekcyjnie rozrysowane, z ogromną dbałością o szczegóły i szacunkiem dla
czytelnika, przygody głównej bohaterki toczą się przede wszystkim w obrębie
wielkich metropolii, usianych małymi domkami przedmieść (charakterystycznych
dla amerykańskiego krajobrazu) i centrów miast wzniesionych w czasie rewolucji
przemysłowej przełomu wieków. Stanowią one doskonałe tło dla opowieści o
współczesnej beatniczce. To rodzaj „filmu drogi”. Zestawiając „Miejsca” z
komiksem europejskim (zwłaszcza polskim), jesteśmy świadkami opozycji prawie
pierwotnej: nomadów i ludności osiadłej.
„Miejsca” wymagają określonej strategii czytelniczej –
oczywiście egzemplarza książki J , dostępu do YouTube i słuchawek (w moim przypadku
takich najtańszych z hipermarketu z długim kablem, bo zanim skończę czytać
album i tak je zepsuję). Otwieramy przypisy do rozdziału, gdzie poza
historyjkami o powstaniu komiksu, znajduje się playlista rysownika (później
scenarzysty) – od Boba Dylana do The Cure i Soundgarden (tak przy każdym
rozdziale). Znajdujemy utwory, ustawiamy kolejność i zaczynamy czytać. Pierwszy
rozdział. 17-letnia Megan zostaje zmuszona przez swojego chłopaka do zakupu
narkotyków na podstawie sfałszowanej recepty. I tu mamy najlepsze, co w tej
awangardowej powieści graficznej – cztery alternatywne warianty rozmowy z
farmaceutką (jedna z nich z podkładem „Who Are You” Toma Waitsa). Megan może
wybrać oszustwo, aresztowanie, ucieczkę lub pomoc obcej kobiety. Nic nie jest z
góry dane, trzeba tylko czytać w rytm muzyki. Przy okazji – apteka w Portland
(jak dowiadujemy się z posłowia), w której pracowała kobieta o twarzy
Condoleezze Rice już nie istnieje, ale nowi właściciele pozostawili szyld jako
ślad kulturowego dziedzictwa miasta. Panna McKeenan wikła się w ryzykowne
romanse, usiłuje przeprowadzić wywiad z gwiazdą rocka, chodzi na wernisaże,
buduje dom (dojrzewa wraz z każdą wędrówką), z nastolatki przeistacza się w
dorosłą 30-latkę, nie zawsze jest bohaterką pierwszoplanową, ale każda z tych
historii pozwala na stworzenie obyczajowego obrazu Ameryki lat 90. i początków
nowego wieku. Nie bez przyczyny, „Miejsca” uznaję za idealny storyboard do
serii długich teledysków, właśnie w stylu starego MTV.
Fantastyka z podziemnego nurtu
Artur Nowakowski, autor bardzo interesującego
opracowania „Fantastyczne światy na okładkach i w ilustracjach książek oraz
czasopism od wieku XIX do lat 80. XX wieku” (por. „Projektor” 1/2015)
opublikował „Fanzin SF. Artyści – wydawcy – fandom”. Temat nam bliski.
Nieodłącznym elementem każdej futurystycznej utopii, postapo, cyberpunku jest
miasto przyszłości – technologiczny raj lub elektroniczne piekło.
Fandom czyli stowarzyszenie (poza oficjalnymi
instytucjami, lecz czasem przez nie sprytnie sterowane) „miłośników” i
„fanatyków”, grupuje wokół gatunku, autora lub postaci literackiej. Powstaje w
Stanach Zjednoczonych, a członkiem jednego z nich jest późniejszy twórca jednej
z najgłośniejszych antyutopii „Fahrenheit 451” – Ray Bradburry. Nowakowski
przywołuje bardzo zabawną definicję fandomu, opublikowaną na łamach
„Fantastyki”: Żeby założyć klub potrzebnych jest kilku zdecydowanych na
wszystko maniaków, którzy nie dośpią, nie dojedzą, wyrzekną się rodziny i
kolegów…, śledząc historie zjawiska w USA, Europie, wreszcie w Polsce,
przywołując szereg nazwisk, miejsc, tworząc kronikę fandomów (wywodzących się
najpewniej z XIX-wiecznych klubów czytelniczych), pokazuje również mechanizm,
który – po zmianie etykietek i środowiska – można zastosować do opisu
internetowych forów, grup fanowskich i portali społecznościowych. I tak z
fandomu narodził się fanzin.
Fanziny powstały z manii kolekcjonerstwa, gdy
fantastyka weszła w obręb kultury masowej (lata 20. i 30. ubiegłego stulecia).
Autor książki prezentuje sylwetki najbardziej zasłużonych dla – no właśnie, tu
postawię tezę, że dla współczesnej kultury masowej, blockbusterów, George’a
Lucasa, fenomenu „Gry o tron” – zbieraczy i fanów. Wśród nich jest ikona –
Forrest J. Ackerman, najsłynniejszy kolekcjoner, scenarzysta, autor artykułów,
aktor. Bez niego i kilku innych, „Gwiezdne wojny” nie byłyby najbardziej
rozpoznawalną marką globalną, a setki tysięcy fanów nie przyjeżdżałyby
rokrocznie do San Diego na Comic Con. Za pierwszy fanzin SF – to warto
odnotować – uznawany jest „The Comet” z 1930 r., który powstał tylko dlatego,
że po kryzysie finansowym, kilku członków klubu SCC uzupełniło braki w kasie z
własnych oszczędności.
Dla czytelników polskich
najbardziej interesująca w opracowaniu Nowakowskiego może być historia
„trzeciego obiegu” (fanzinowego) w naszym kraju. Kompletnie nieinstytucjonalny,
niezwiązany z opozycją, kształtował się w obrębie konwentów. Dziś trudny do
zarchiwizowania, trwał przede wszystkim w latach 80. (pierwszym, historycznym
był wychodzący w latach 1978-79 w Bytomiu „Somnambul”), choć i dziś możemy
kupić wydawnictwa mające charakter zinów. Książkę, która pewnie stanie się
jednym z podręczników obowiązkowych dla badaczy kultury popularnej, uzupełnia
leksykon polskich fanzinów fantastycznych. To ciekawostka katalogowa dla
kolekcjonerów, ale również zaproszenie do przeszukiwania archiwów, w których –
być może – odnajdą się nieznane perły polskiej „zinologii”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz